Początek lat 50. przynosi kolejne zmiany w życiu rodziny Sobieszczańskich. Doktor otrzymuje wreszcie długo oczekiwane zwolnienie z wojska i opuszcza Koszalin. Następnym przystankiem na jego drodze jest Szczytno, gdzie obejmuje kierownictwo miejscowego szpitala. Oto kolejna część wspomnień syna Zbigniewa Sobieszczańskiego, Stanisława.

Opowieść o doktorze Zbyszku (4)

PRZYJAZD DO SZCZYTNA

W lutym 1953 roku ojciec otrzymuje wreszcie zgodę na zwolnienie ze służby wojskowej oraz III grupę inwalidzką, o czym nikt z nas do końca jego dni nie wiedział. Musieliśmy wtedy opuścić Koszalin. Nigdy już tam nie wróciliśmy. Przed śmiercią ojciec wyjawił mi przyczyny wyjazdu z tego pięknego miasta. Koszalińskie UB deptało mu po piętach, ponieważ kilkakrotnie odmówił wystawienia fałszywych aktów zgonu zakatowanych ludzi. Dopóki jednak chronił go mundur wojskowy, czuł się w miarę bezpiecznie. Jako bardzo dobry fachowiec, dostaje kilka ofert pracy. Wybrał szpital w Szczytnie, gdzie poczuł się wreszcie wolnym człowiekiem, lekarzem, a jednocześnie gospodarzem pięknej placówki. My wraz z mamą czekaliśmy w Koszalinie aż przygotuje nam mieszkanie i będziemy mogli się przeprowadzić w nowe miejsce. Trwało to do września 1953 roku. Wreszcie cała rodzina wraz z psem - czarnej maści seterem irlandzkim przyjeżdża do Szczytna. Zamieszkujemy w starej poniemieckiej willi graniczącej z posesją szpitala. Wjazd na podwórze odbywa się przez szpitalną bramę. Budynek i jego otoczenie wyglądają zachęcająco, ale to jednak nie nasze koszalińskie pół bliźniaka z etażowym c.o. oraz "junkersem" w łazience. Od razu zajmujemy się urządzaniem mieszkania na I piętrze willi. Mamy do dyspozycji pięć dużych pokoi, w każdym znajduje się piec kaflowy.

W SWOIM ŻYWIOLE

Ojciec ma wspaniałe miejsce pracy i czuje się w swoim żywiole. Całkowicie oddaje się działalności na rzecz szpitala. Zajmuje się również należącym do lecznicy gospodarstwem. Do tylnego skrzydła szpitala przylega barak - kiedyś dar szwedzkiego Czerwonego Krzyża. Stan tego obiektu jest fatalny i wykorzystuje się go na różne magazyny oraz stajnię dla dwóch koni szpitalnych. Obok baraku stoi niewielki domek gospodarczy, w którym hodowane są świnie. Z lewej strony szpitala, za kapliczką, znajduje się duży ogród. Z niego właśnie pochodzą warzywa i owoce do szpitalnej kuchni. Na oddziałach i na sali operacyjnej pracuje dużo pielęgniarek - Niemek. To wspaniały personel. Ojciec swobodnie się z nimi porozumiewa, bo zna nieźle niemiecki. Niestety, panie te stopniowo opuszczają Polskę. Czasami jesteśmy zapraszani na wieś do ich rodzin. Pamiętam pobyty w Trelkowie u siostry Berty, instrumentariuszki z sali operacyjnej. Ojciec utrzymywał z nią korespondencję do końca życia. Wielokrotnie zapraszała go do Niemiec. Zdecydował się na wyjazd na krótko przed śmiercią i nie zdołał już zrealizować tego zamiaru.

Moje pierwsze medyczne zetknięcie się z pracą ojca w szczycieńskim szpitalu nastąpiło dość szybko. Był czerwiec 1954 roku, kończyłem wówczas VII klasę Szkoły Podstawowej nr 3. Przy pracach w szkolnym ogrodzie w nogę wbiły mi się metalowe grabie z powyłamywanymi zębami. Gdy je wyszarpnąłem, w kolanie pozostał mi otwór o średnicy małego palca. Kiedy tylko zjawiłem się w domu, mama natychmiast wysłała mnie do ojca do szpitala. Od razu położono mnie na stole zabiegowym. Wraz z żelastwem do środka dostało się zaschnięte błoto. Ojciec kazał wewnątrz rany umieścić penicylinę krystaliczną. Wtedy właśnie poczułem dotkliwy ból. Pamiętam jeszcze bardzo nieprzyjemne szycie, a potem polecenie ojca, bym wziął dwie kule i pomaszerował do domu. "Pamiątkę" po tym wydarzeniu mam do dziś w postaci blizny.

NIEUSTANNY OSTRY DYŻUR

W tym czasie ojciec był jedynym chirurgiem w szpitalu. Często namawiał młodych lekarzy do wyboru tej specjalizacji, ale z marnym skutkiem. W rezultacie sam przez wiele lat musiał pełnić ostre dyżury. Była to sytuacja bardzo uciążliwa dla naszej rodziny. Wielokrotnie śniadanie rodzinne w Wielkanoc lub kolacja wigilijna zostawały przerywane przez podjeżdżającą na sygnale pod izbę przyjęć karetkę. Za moment rozlegał się telefon ze szpitala, ojciec zakładał biały fartuch i zostawiał nas samych na długie godziny.

Bywały krótkie okresy, gdy wydawało się, że jest szansa na znalezienie mu zastępstwa na ostrym dyżurze, lecz zwykle okazywało się, że ewentualny kandydat nie zamierza stać za stołem operacyjnym dłużej niż do godziny 14.00. Na wszystko jednak musi się kiedyś znaleźć lekarstwo. Po latach Szczytno doczekało się wreszcie drugiego chirurga - doktora Ludomira Bulewicza. Potem dołączył do niego mój starszy kolega ze szczycieńskiego LO - Bogdan Bąk. Ojciec mógł wtedy choć trochę odpocząć.

Z okresu jego pracy w szpitalu zapamiętałem kilka znaczących sytuacji. Pod koniec lat 50. podczas zimy, gdy miał już swój pierwszy samochód, pojechałem z nim na wieś do obłożnie chorego, starszego pacjenta. Gospodarstwo było położone na uboczu, z dala od głównej drogi. Z trudem przebijaliśmy się przez zaspy. Chałupa z zewnątrz wyglądała bardzo skromnie. Siedziałem w samochodzie przez około dwie godziny i solidnie zmarzłem. Wreszcie przyszedł ojciec. Zapytałem go, dlaczego tu przyjechaliśmy w tak trudnych warunkach. Usłyszałem od niego, że zawiezienie chorego do lekarza wiązało się z ogromnym ryzykiem, dlatego ojciec zdecydował się sam dotrzeć do pacjenta. Mnie zabrał na wypadek, gdyby trzeba było odkopywać samochód spod śniegu. Kiedy wrócił od chorego powiedział: - Nie wziąłem od tych ludzi ani grosza, bo taka u nich bieda...

oprac. (łuk)

2007.01.03