Masowe śnięcie ryb przestaje być powoli domeną akwenów w Szczytnie. Kilka dni temu tego typu przypadek miał miejsce w Małszewie (gmina Jedwabno). Mieszkający nad jeziorem ludzie i wypoczywający tam turyści nie kryją niepokoju. Tymczasem jego gospodarz twierdzi, że nie dzieje się nic szczególnego.

Na bezrybiu

MARTWE WĘGORZE

O śniętych rybach na jeziorze Małszewskim zaalarmował nas Bogusław Przybyłek, mieszkaniec Burdąga.

- Od trzech tygodni na wodzie unoszą się martwe węgorze i leszcze. Jestem wędkarzem, bardzo się tym zaniepokoiłem - mówi Przybyłek. W sprawie ryb próbował interweniować w Zakładzie Rybackim w Janowie, który administruje akwenem oraz w urzędzie gminy w Jedwabnie. Odpowiedzi się nie doczekał.

- Dziwi mnie to, bo skala zjawiska jest tak duża, że ktoś powinien tutaj przyjechać i zainteresować się sprawą - uważa wędkarz. Sam nie potrafi powiedzieć, dlaczego ryby w jeziorze Małszewskim zaczęły się dusić.

- Przypuszczam, że jezioro może być skażone ściekami wypuszczanymi do niego przez niektórych mieszkańców wsi i turystów - podejrzewa inny mieszkaniec Burdąga.

CUCHNĄCE BRZEGI

Zaniepokojeni są również przebywający w Małszewie turyści. Wielu z nich przyjeżdża do wsi na letni wypoczynek od lat. Twierdzą, że z podobnym zjawiskiem nigdy wcześniej się nie spotkali. Niektórzy z nich mieszkają w przyczepach campingowych i namiotach stojących bardzo blisko brzegu.

- Dwa tygodnie temu na krótkim odcinku naliczyłem 40 martwych węgorzy i 6 dużych szczupaków - opowiada Wiesław Górski, który do Małszewa przyjechał z małżonką i teściami. Dodaje, że opłynął łódką całe jezioro i śnięte ryby widział wzdłuż wszystkich brzegów. Według niego winni sytuacji nie są z pewnością kłusownicy.

- Na tym jeziorze często zabijają ryby prądem, ale robią to w jednym miejscu. To niemożliwe, żeby wskutek takiego połowu martwe sztuki pływały wszędzie.

Waldemar Fromm, który mieszka w Małszewie nad samym jeziorem, nie wierzy z kolei, że w wodzie nastąpiła tzw. przyducha, wywołana panującymi ostatnio wysokimi temperaturami.

- Jeśli to przez upały, to dlaczego na pobliskim Burdągu przyduchy nie było - zastanawia się Fromm. Z kolei jego sąsiad, Sebastian Sznajder przypuszcza, że zawinił administrator jeziora, wpuszczając do niego skażony narybek. Nieopodal ich domów do tej pory unosi się na wodzie kilka śniętych węgorzy. Podobnie jest w innych miejscach. Mieszkańcy wsi, nie doczekawszy się pomocy zakładu rybackiego, musieli sami zakopywać szybko rozkładające się ryby. Przez kilka dni nad wodą unosił się fetor, uniemożliwiający kąpiel i wędkowanie.

Gospodarz jeziora, zakład rybacki w Janowie, nie od razu zareagował na skargi zaniepokojonych stanem akwenu osób.

ŁOWIĆ, ALE GDZIE

- Przedwczoraj (tj. 25 lipca, przyp. WK) zrobiliśmy mały zwiad i znaleźliśmy tylko 6 węgorzy i jednego małego leszczyka. Rozmawiałem z wędkarzami. Jeden znalazł cztery sztuki, drugi trzy. Tak naprawdę trudno mówić o masowych śnięciach - mówi Rafał Kaszubowski, specjalista od zarybiania w gospodarstwie w Janowie. Jego zdaniem śnięcie ryb ma związek z upałami.

- Przyducha wystąpiła przy dnie akwenu. Węgorze zaczęły wypływać na wody podpowierzchniowe, a tam są sinice wydzielające toksyny - tłumaczy Kaszubowski. Niemniej jednak zjawiskiem jest zaskoczony.

- Teoretycznie w tym jeziorze to nie powinno nastąpić. Z ryb dominuje tam sandacz - o wiele wrażliwszy od węgorza, a wśród śniętych sztuk sandaczy nie było - dziwi się Kaszubowski.

Na pytanie, dlaczego pracownicy zakładu w Janowie nie od razu zareagowali na sygnały o sytuacji na jeziorze, odpowiada, że nie pozwala im na to przede wszystkim liczba znajdujących się pod opieką zakładu jezior. Jest ich kilkanaście, o łącznej powierzchni przekraczającej 3000 ha.

Zakład w Janowie wydaje zezwolenia na wędkowanie na podlegających mu akwenach. Pozwolenie, obejmujące wszystkie jeziora kosztuje 200 zł, a w przypadku osób nie opłacających składki członkowskiej w PZW dwukrotnie więcej. Wykupuje się je z góry. Za 200 zł wykupił pozwolenie mąż Teresy Grzelakowskiej, turystki z Warszawy, wypoczywającej nad jeziorem Małszewskim.

- I na co mu teraz ten papierek? Wolno mu łowić, słono za to zapłacił, ale na ryby musi jeździć nad inne jeziora, mimo że jedno ma pod nosem. To skandal. PZW w ogóle nie dba o te jeziora. Gospodarują tak, że ryb jest z roku na rok coraz mniej - denerwuje się Grzelakowska.

Wojciech Kułakowski

2006.08.02