Droga

Przyjaciółko "Kurka",

tego dnia obudziłem się dość późno i, jak zwykle przy porannej kawie, włączyłem telewizor, by zobaczyć, co nowego dzieje się na świecie. Na ekranie jakiś facet rozdawał opakowane w celofan kwiaty. Scena, jako żywo, przypominała jeszcze niedawno oglądane obrazki z okazji Dnia Kobiet. I rzeczywiście. Był 8 marca, a ów jegomość rozdawał te kwiaty kobietom - dziennikarkom na zakończenie konferencji prasowej. Czyżby kolejna akcja pod hasłem "komuno, wróć"? Myślałem, że podobne uroczystości odeszły w niesławną przeszłość - ale nie. Jednak po chwili zastanowienia, pomyślałem - niby dlaczego nie? Przecież nie wszystko, co było za komuny było złe. Weźmy właśnie takie uroczystości z okazji Dnia Kobiet. Pamiętam, ile urozmaicenia wprowadzały one w szarą rzeczywistość dnia codziennego. W moim Instytucie przebieg święta był zawsze taki sam. Podział czynności od niepamiętnych czasów wyglądał tak: dziewczyny na tydzień przed uroczystościami kupowały śledzie, filetowały je, moczyły i zaprawiały w occie lub w oleju, z cebulką i innymi przyprawami. Męska część populacji kupowała alkohol.

W samo święto 8 marca czekało się ze zniecierpliwieniem na godz. 10. Wtedy dyrekcja w licznym gronie: dyrektor i jego zastępca, sekretarz partii, przewodniczący związków zawodowych - to do tego ostatniego należało dźwiganie naręcza goździków lub tulipanów - rozpoczynała obchód poszczególnych pracowni. Obywało się bez specjalnych przemówień, ot zwyczajne proste słowa: "wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet", uścisk dłoni, kwiatek i... karawana ruszała dalej. Na zakończenie wizyty dyrektor surowo przykazywał, że on o 13. nie chce nikogo na terenie Instytutu widzieć. I był to jeden z nielicznych dni, w którym trzeba było ludzi z Instytutu oficjalnie wyganiać.

Po wyjściu dyrekcji, na stoły i biurka wjeżdżały śledzie, kieliszki i szklaneczki oraz butelki. Parzono kawę i herbatę. Po pierwszych kieliszkach następowała ogólna wesołość i ani się człowiek obejrzał - wkraczał do pracowni dyrektor, przypominając, że nadeszła godzina pierwsza i czas do domu. Z ociąganiem i niechętnie - Instytut pustoszał.

Nie znaczy to wcale, że na tym kończyły się obchody święta. Najczęściej spora część uczestników uroczystości udawała się do najbliższej kawiarni lub restauracji - ci bardziej wytrwali i zasobni w gotówkę - z dancingiem. Inni przeciągali balowanie do godzin możliwych do zniesienia przez czekającą w domu żonę. Ale byli też tacy, którzy doczekawszy się zamknięcia lokalu, przenosili całą zabawę do domów prywatnych. Najczęściej jednak była to młodzież stanu wolnego, bez obowiązków rodzinnych. Najwyżej kawalerom zmywała głowę narzeczona.

Przedłużeniem uroczystości był dzień następny, zaczynający się od kawy na uśmierzenie bolącej głowy no i opowiadania o przygodach dnia poprzedniego. Trzeba przyznać, że były to najczęściej wesołe opowieści.

No i powiedz, Droga Przyjaciółko, komu to przeszkadzało? A może by przywrócić tradycję hucznych obchodów Dnia Kobiet? Tylko czy obecnie jest to możliwe?

Pozdrowienia

Marek Teschke

2006.03.15