Wychował się i mieszka w nizinnym Szczytnie, ale jego miłością są góry - i to te z najwyższych półek. Wspinaczkę wysokogórską uprawia od blisko dwudziestu lat. Niedawno wchodził na pierwsze w swoim życiu ośmiotysięczniki.

O pasji poznawania świata rozmawiamy z Pawłem Wojasem, członkiem Klubu Wysokogórskiego w Olsztynie.

Góry, moja miłość

NA DACHU ŚWIATA

- Ostatnio wróciłeś z Karakorum w Pakistanie, gdzie zdobywałeś dwa ośmiotysięczniki: Gasherbrum I i II.

- Wyprawę organizowaliśmy w ramach Klubu Wysokogórskiego z Olsztyna. Wyjechałem na początku czerwca, wróciłem w sierpniu. W górach spędziłem około 55 dni, wliczając w to trekking.

- Tworzyłeś grupę z ...

- Tylko z Kasią Skłodowską, lekarką z Olsztyna. Zabrakło m.in. Kingi Baranowskiej.

- Gdybyś miał tę wyprawę porównać ze swoimi wcześniejszymi, jak by to porównanie wypadło?

- Ostatnio mam pecha do pogody i teraz też tak było. Prognozy w ogóle się nie sprawdzały. Nigdy wcześniej nie próbowałem wspinać się na dwie tak wysokie góry jednocześnie. Poza tym na Gasherbrumie II było w tym samym czasie kilkanaście wypraw, w tym trzy komercyjne. Zazwyczaj jesteśmy jedyną ekipą, wspinamy się w kilka osób i mamy możliwość podziałania samemu. Wtedy jest o wiele fajniej. Takie góry mnie najbardziej kręcą. To jest zresztą inaczej, jak jedziesz sam, wszystko sobie organizujesz, stawiasz obozy, tworzysz drogę - zupełnie inna bajka. Nie ma jej, moim zdaniem, w chodzeniu z jakimś przewodnikiem, Szerpami, tak jak robią to klienci wypraw komercyjnych.

- Żadnego ze szczytów tym razem nie zdobyłeś...

- W himalaizmie tych „niewejść” jest więcej niż wejść. Wchodzi się na górę przy dobrej pogodzie, przy dobrych warunkach, w dobrej kondycji psychicznej i fizycznej. Oczywiście musi też być zgrany zespół. To jak puzzle. Jeden element wypada i na górę nie wchodzisz. Największą loterią jest pogoda. Podczas ostatniej wyprawy było tylko jedno okno pogodowe do wejścia na szczyt. Byliśmy w obozie trzecim, na wysokości 7100 m na Gasherbrumie II. Kaśka jednak źle się czuła i musieliśmy schodzić.

- Co się czuje, gdy szczyt, który sobie upatrzyłeś, pozostaje przez Ciebie niezdobyty?

- Oczywiście lepiej jest wejść. Ale jeśli nie masz sobie nic do zarzucenia, zrobiłeś wszystko, co mogłeś, i nie wszedłeś, to trudno. Nie rozdziera się szat. Gdyby to była jedyna wyprawa w życiu, to co innego. Na tę górę można przyjechać jeszcze raz, za rok, dwa. Życie ma tyle wartości i ciekawych aspektów, że nie można go poświęcić dla jednego.

- Jak organizm reaguje na przebywanie na podobnych wysokościach?

- Im człowiek starszy, tym lepiej to znosi. Jeśli się źle zaaklimatyzujesz, chorobę wysokościową możesz mieć nawet w Alpach. Na pewno nie można przyjechać i bezpośrednio wejść na szczyt. Człowiek, którego na wierzchołek ośmiotysięcznika zawieziono by śmigłowcem i tam pozostawiono, po godzinie by nie żył. Już na 5 tys. metrów jest o połowę mniej tlenu niż na poziomie morza. Wszystko polega na tym, żeby stopniowo zdobywać wysokość, w trakcie tego schodząc niżej, najlepiej do bazy. Jest to w myśl zasady: „Wejść musisz jak najwyżej, a jak najniżej - spać”. Z powodu choroby wysokościowej zginęło jednak wielu doświadczonych himalaistów. Wysokość to przede wszystkim bóle głowy, nudności, obrzęki i udary, z których najbardziej niebezpieczny jest udar mózgu.

- Który moment zdobywania góry jest najtrudniejszy?

- Atak szczytowy. Jesteś wtedy ponad 20 godzin na nogach, na wysokości 7-8 tysięcy metrów. To niewyobrażalny wysiłek. Gdy zdobędzie się górę, też nie jest się jeszcze w domu. Najwięcej ludzi ginie w zejściu. Człowiek jest wówczas trochę rozluźniony psychicznie, ale potwornie zmęczony. Wtedy o wypadek nietrudno.

- Najgorsze, co może zdarzyć się w górach, to...

- Śmierć twojego kolegi, ale także obcego wspinacza, z którym łączy cię jedna pasja. Dopadają cię wtedy różne refleksje i oczywiście pytania: Czy warto? Bardzo niebezpieczne są lawiny i gwałtowne załamania pogody. Miałem tak na wyprawie na Dhaulagiri II w Nepalu. Odcięło mnie na siedem dni w obozie pierwszym. W bazie nie byłem ponad trzy tygodnie. Człowiek, gdy przeżyje coś takiego, robi się bardziej pokorny, bardziej rozważny.

ZNÓJ I TRUD

- Jak wygląda przeciętny dzień podczas wspinaczki?

- Wstaje się się o trzeciej, czwartej rano, zaczyna się topić śnieg, gotować. Często wodę przygotowuje się wieczorem i gorącą w butelkach wkłada do śpiwora na noc, żeby było cieplej. Warto zaznaczyć, że na wysokości woda gotuje się znacznie dłużej. Ubieranie się, przygotowanie do wyjścia zajmuje średnio dwie godziny. Potem pokonujesz odcinek około 800-1000 m i dochodzisz do obozu. Jeśli jesteś w tym miejscu pierwszy raz, musisz wykopać platformę i rozstawić namiot. Robi się coś do picia, jedzenia i przesypia, odrabiając zaległości nocne. Jeśli da się radę... Czasem upały w dzień dochodzą do 40 stopni. Praktycznie non stop się je, śpi. Ma się dużo czasu na przemyślenia. Nic więcej ciekawego się nie dzieje.

- A czy jest czas na podziwianie tych wszystkich cudownych widoków, które są wokół Ciebie?

- Mało. Czasami się rzuci okiem i pomyśli: „Ale tu jest pięknie” albo zrobi zdjęcie. Oczywiście, to piękno gdzieś ci towarzyszy, ale nie jest głównym celem. Myśli się przede wszystkim o tym, by pokonać trudności drogi, dojść do namiotu i odpocząć. Góry najwyższe są odhumanizowane... Często we wspinaniu najfajniejsze jest, gdy się zejdzie, popatrzy wysoko i powie: O, już tam byłem”.

- Nasza rozmowa nie kojarzy się na razie z reklamą alpinizmu. Kto w ogóle zaszczepił w Tobie miłość do gór?

- Góry poznałem dzięki rodzicom. Dużo czytałem o górach, wyprawach. Uprawiałem turystykę górską. Na studiach zrobiłem kurs taternicki. No i zrobiło się bardziej ekstremalnie... Wspinanie wyczynowe to nie tylko niebezpieczeństwa i adrenalina, ale przede wszystkim znój, trud. Siedzisz w przepoconych ciuchach, w jakimś namiocie. Mokro, zimno, nie dojadasz. To taka szkoła charakteru i przetrwania. Wspinaczka wysokogórska jest trochę hobby, trochę nałogiem. Czasami mnie samemu ciężko to zrozumieć. Dlaczego uprawiam wspinaczkę wysokogórską? Czuję, że jadąc w góry, dystansuję się do świata. Wiele rzeczy zaczynam doceniać. Wracam naładowany lepszą energią, staję się lepszym człowiekiem. Na pewno jest to też fajna przygoda, odreagowanie życiowych stresów i szansa na poznanie swoich możliwości.

KOSZTOWNE HOBBY

- Czy po powrocie do domu snujesz już plany następnej wyprawy?

- Po wyprawie nie mam żadnych planów. Człowiek ma wszystkiego dosyć. Ciężko to sobie wyobrazić. Trudna ściana wymaga maksymalnej koncentracji, ale nawet łatwego stoku nie pokona się szybciej niż około 150 metrów na godzinę. Robisz krok, dwa i musisz odpocząć. W dzień, gdy jest słońce, jest gorąco, w nocy robi się bardzo zimno. To jest walka z własną słabością. Każda komórka organizmu mówi: „Wracaj, co ty tu jeszcze robisz?”. Tylko wola pcha ciebie wyżej. Jeśli woli zabraknie, nie ma po co się tam pokazywać.

- Podobne wyjazdy zajmują Ci kilka tygodni. Jak wpływają na relacje z najbliższymi? Masz przecież rodzinę.

- Bez wsparcia rodziny na pewno nie pojechałbym. Wyjazdy wymagają od moich najbliższych dużo cierpliwości i wyrozumiałości. W domu zostają Bogda, synowie Filip i Jaś. Bardzo pomagają rodzice i teściowie. W Olsztynie firmą zajmuje się wspólnik. Na szczęście teraz mam telefon satelitarny. Z wysyłaniem sms-ów, rozmowami nie ma żadnego problemu. Ale pamiętam takie wyprawy z lat 90., gdy odbyło się dwie rozmowy przez półtora miesiąca. Ja tęsknię i martwię się o rodzinę, oni o mnie. W góry jeździmy razem tylko na narty.

- Skąd czerpiesz środki na tak dalekie eskapady?

- Nie jest to tani sport. Samo wyposażenie kosztuje tyle, co średniej klasy samochód. Bardzo drogie są pozwolenia szczytowe. Potrzebne jest specjalne jedzenie. Dużo rzeczy trzeba ściągnąć zza granicy, ze Stanów. Wyprawa na ośmiotysięcznik kosztuje w granicach 25 tys. plus sprzęt. Przy ambitniejszych planach pomagają mi sponsorzy, w tym roku moją wyprawę dofinansował m.in. Urząd Marszałkowski w Olsztynie.

- Jak się przygotowujesz do podobnych wyjazdów?

- Zajmuje to około pół roku. Logistycznie ostatnią przygotowałem sam. Mejlujesz, kontaktujesz się z różnymi ludźmi, z agencjami. Załatwia się pozwolenia, wizy, bilety, cargo, itp. Przygotowuję się też fizycznie. Staram się pobiegać kilka razy w tygodniu. Do tego dochodzi siłownia. Ogólnie chodzi o trening wytrzymałościowy.

BEZPIECZNIEJ NIŻ W SZCZYTNIE

- Wyprawy w góry to dla Ciebie tylko jeden ze sposobów poznawania naszego globu. Jesteś także obieżyświatem, pisałeś do przewodnika o Madagaskarze...

- Podróżowanie, poznawanie ludzi, ich kultury i religii to niesamowite przeżycie. Jest najfajniejszą formą spędzania wolnego czasu. Wspinanie czy nurkowanie stanowią dla mnie klucz do poznania danego kraju. Często jeździmy z Bogusią, ale także z chłopcami w różne ciekawe miejsca. Przy czym preferujemy wyjazdy samodzielne, trampingowe. Tak jest taniej, a przede wszystkim ciekawiej. Kiedy człowiek jedzie i ogląda świat z okien autobusu czy nie wychodząc z hotelu, to niczego nie pozna. Trzeba wejść między ludzi. Najfajniejszą podróżą dla mnie był nasz wyjazd z Bogdą przez Rosję i Syberię do Mongolii. Spędziliśmy w niej miesiąc, podróżując wynajętym samochodem terenowym.

- Pakistan, w którym leży Karakorum, nie jest chyba najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Takich miejsc było podczas Twoich wypraw zapewnie więcej...

- W Pakistanie normalnie rozmawialiśmy z ludźmi, nie czułem zagrożenia. Ludzie na świecie generalnie są otwarci, życzliwi. Świat jest bezpiecznym miejscem, jeśli szanuje się innych i umie odpowiednio zachować. Nigdzie, może poza Rosją, gdzie największe kłopoty ma się zawsze z mundurowymi, nie spotkało mnie nic złego. Paradoksalnie to w Szczytnie pijany jegomość wyskoczył na mnie i moich kolegów z nożem... Często się ludziom wydaje, że jeśli gdzieś wyjadą, to ktoś ich zaraz oszuka, okradnie albo zabije. Ja myślę inaczej.

- Czy założyłeś sobie, że w którymś momencie powiesz swojej wspinaczkowej pasji STOP?

- Mam wielu przyjaciół, którzy nie są już najmłodsi i wciąż się wspinają. Jeżeli przestanie mi to sprawiać frajdę, przestanę. Nie czuję się związany z tym na zawsze. Góry zawsze jednak zostaną w moim życiu. Są wspaniałe.

Rozmawiał

Grzegorz Pietrzyk/fot, archiwum Pawła Wojasa